Od magistra po profesora – każdy z nauczycieli akademickich Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie pamięta, że w trakcie zajęć musi być „zwarty i gotowy”, bo… jego „wyczyny” zostaną ocenione przez najbardziej surowe jury – studentów!

I bynajmniej nie jest tak – jak przyjęło się twierdzić na wielu polskich uczelniach – że ocena taka jest zwykłą sztuką dla sztuki i nic od niej nie zależy… Bo zależy bardzo dużo!

System oceny kadry dydaktycznej, poprzez ankietowe zbieranie opinii studentów, wprowadzono we WSIiZ kilka lat temu. Nauczyciele oceniani są w kilkustopniowej skali. W specjalnych ankietach studenci pytani są o ich: kulturę osobistą, komunikatywność, obowiązkowość w podejściu do zajęć (w tym np. punktualność i realizację programu – a więc również i kompetencje) a także obiektywizm wobec słuchaczy.

Korzyści z wprowadzenia systemu – zgodnie z założeniami – miały być trójstronne. Zyskać miała na tym uczelnia, jej kadra dydaktyczna i sami studenci. Każda ze stron oczywiście na swój sposób. I… po kilku latach praktycznych ćwiczeń, udało się chyba wypracować pewnego rodzaju równowagę. Najważniejsze jednak jest chyba to, że dziś nikt już nie bagatelizuje wagi tak uzyskanych ocen pracowników. Studenci mają zaś poczucie, że są w stanie wpłynąć na poprawę jakości swojego kształcenia. Innymi słowy – system ma realne przełożenie na to – „co, jak i po co” dzieje się w relacjach: nauczyciel – student. A o to przecież chodziło…

Działa… I to jak!

Potwierdzają to zresztą badania wykonane na uczelni (dwa lata po wprowadzeniu systemu ocen) przez Agnieszkę Gałkowską i Renatę Kluskę z Katedry Nauk Społecznych WSIiZ.
Po badaniu, aż blisko 60 proc. kadry naukowej przyznała, że chyba jednak musi uderzyć się w piersi i „wprowadzi zmiany w sposobie prowadzenia zajęć”. Co ciekawe, zadeklarowali to nawet ci, którzy zebrali od studentów bardzo wysokie noty!
Inna sprawa, że przy okazji owych badań padł również pewien mit: „nieodpowiedzialnych i robiących wszystko na jaja” studentów. Po przeanalizowaniu ich ankietowych wypowiedzi, badające przyznały im „wysoki poziom dojrzałości i obiektywności w dokonywanych przez nich ocenach (…)”.

„Zapomniał wół, jak cielęciem był”

Wprowadzając swój system, uczelnia osiągnęła chyba jeszcze jeden cel! Pozwoliła swoim pracownikom dydaktycznym na wejście – choćby tylko na krótką chwilę – w skórę ich własnych studentów. Chodzi tu o ten niepowtarzalny dreszczyk emocji, kiedy trzeba się poddać czyjejś ocenie. Ot, taki egzamin… tylko w drugą stronę!
I cóż się okazało? Żadna „nerwozja”- jak mówią czasem młodzi ludzie w takich sytuacjach – nie udzieliła się tylko co piątemu pracownikowi naukowemu. Pozostali jednak takie wydarzenie przeżywali… niektórzy nawet bardzo mocno (ponad 7 proc.). Istniały obawy, że w obawie o swoje kariery, co niektórzy popadną ze skrajności w skrajność – np. z surowych staną się aż nadto pobłażliwymi…

Nic takiego jednak się nie wydarzyło. Być może dlatego, że owa surowość i „widzimisię” nauczycieli akademickich odbierane jest przez studentów bardziej jako ich specyficzny „koloryt”, coś co trzeba przeżyć a co wspominać się będzie później z uśmiechem, niż kryterium, które znacząco wpływa na ocenę np. wykładowcy, czy egzaminującego. Liczą się bowiem głównie kompetencje i umiejętność przekazywania wiedzy… Jej późniejsze egzekwowanie, to już nieco inna bajka…

Wkrótce do władz WSIiZ spłynie kolejna sterta ankiet ze studenckimi opiniami na temat akademickich nauczycieli. Część z nich po poznaniu opinii na swój temat, zapewne znów zamknie się w ciemnym pokoju, odda się „autoreflekcji” i wprowadzi kolejne korekty w sposobie prowadzenia swoich zajęć… I o to właśnie chodziło
Bo stara anegdotka, że „pan Bóg umie na 5, wykładowca na 4, a dla studenta zostaje co najwyżej 3” – na WSIiZ raczej nie ma zastosowania. A ci, którzy sądzą inaczej, boleśnie mogą się nadziać… na oceny swoich studentów!