Dr hab. Stefan Markowski, prof. WSIiZ

Profesor nauk ekonomicznych i kierownik Katedry Zarządzania w Kolegium Zarządzania WSIiZ.[1] Specjalizuje się w tematyce m.in. ekonomiki obrony narodowej i zarządzania sektorem obrony narodowej, zarządzania sektorem publicznym, ekonomiki i zarządzania migracjami. Autor wielu publikacji naukowych i raportów badawczych w tym zakresie. Mieszka w Australii.

Migracje międzynarodowe w czasach dobrobytu

Migranci międzynarodowi to ci z nas, sam się do nich zaliczam, którzy mieszkają permanentnie lub przez dłuższy okres czasu, powiedzmy przynajmniej przez rok, w kraju innym niż kraj swojego urodzenia. Definicja ta stara się odróżnić migrantów permanentnych od osób przebywających czasowo w innym kraju. Ale, jak sporo podobnych terminów, definicja ta nie jest zbyt precyzyjna. Na przykład pierwsze pokolenie imigrantów, już urodzonych w kraju swojego obecnego zamieszkania, ma często mocne poczucie odrębności społecznej i silne powiązania emocjonalne z krajem pochodzenia rodziców. Praktycznie są to ciągle „migranci”, choć statystycznie nie są zdefiniowani jako tacy. Paradoksalnie, statystycznym migrantem międzynarodowym może być również osoba, która nigdy nie opuściła swojego miejsca urodzenia i zamieszkania, ale zmieniła swoją przynależność państwową w rezultacie zmian granic państwowych.

Kto z nas i gdzie migruje?

Mimo tych definicyjnych komplikacji, statystyki międzynarodowe pokazują dość jednoznacznie, że tylko niewielki procent nas wszystkich (około 3,6% w roku 2020, wówczas z prawie ośmiu miliardów całej ludzkości) można uznać za migrantów międzynarodowych. Jednym słowem, ogromna większość globalnej populacji nie opuszcza swojego kraju urodzenia permanentnie czy na dłuższy okres czasu mimo wojen, kryzysów politycznych i gospodarczych, naturalnych kataklizmów, i całej masy innych czynników losowych. Znaczenie migracji międzynarodowych jest jednak dużo większe niż wskazuje na to proporcja migrantów w globalnej populacji.

Te 3.6% populacji świata to około 281 milionów osób (w tym 135 milionów kobiet i 146 milionów mężczyzn) – raczej niebagatelna liczba, mniej więcej jedna trzecia całej ludności Europy w roku 2020.

Migranci międzynarodowi nie są też równomiernie rozproszeni po całym globie i koncentrują się w pewnych rejonach docelowych. Jak podaje doroczny biuletyn Międzynarodowej Organizacji do Spraw Migracji (IOM) liczbę migrantów międzynarodowych mieszkających w Europie w roku 2020 szacowano na prawie 87 milionów, w Azji na 86 milionów, w Ameryce Północnej na blisko 59 milionów, w Afryce na ponad 25 milionów, w Ameryce Południowej i Centralnej na prawie 15 milionów, i w Oceanii na ponad 9 milionów. Znów, liczby absolutne wydają się być duże, ale procentowy udział migrantów międzynarodowych w populacji regionów przyjmujących szacowano w roku 2020 na 22% w Oceanii, 16% w Ameryce Północnej i 12% w Europie. Czyli Oceania (Australia i Nowa Zelandia), Ameryka Północna (USA i Kanada) oraz kraje Unii Europejskiej, EU, plus Zjednoczone Królestwo i Federacja Rosyjska, są głównymi regionami docelowymi migrantów, czyli krajami imigracyjnymi. Z kolei migranci międzynarodowi to tylko niecałe 2% ludności Azji i Afryki i niewiele ponad 2% ludności Ameryki Południowej i Centralnej (ale Zjednoczone Emiraty Arabskie (ZEA) odnotowały 88% udziału imigrantów w całej zamieszkałej tam 9-cio milionowej populacji).

Obserwujemy również, że migranci międzynarodowi przesuwają się wzdłuż „przetartych” szlaków (korytarzy migracyjnych) a ich masowe przepływy dotyczą tylko niektórych z tych korytarzy. Główne bilateralne (kraj-kraj) korytarze migracyjne w roku 2020 to: Meksyk-USA (prawie 11m.), Syria-Turcja (prawie 4 miliony uchodźców), Indie-ZEA (ponad 3,5 miliona.), Federacja Rosyjska-Ukraina (prawie 4 miliony), i Ukraina-Federacja Rosyjska (ponad 3,5 miliona). Dwumilionowy korytarz migracyjny z Polski do Niemiec był na 13. miejscu (ciekawe jak obecny paromilionowy napływ uchodźców wojennych z Ukrainy do Polski, którzy mają prawo do tymczasowego pobytu i pracy w Polsce, będzie opisany jako korytarz migracyjny w raportach IOM.)

Aby jednak nie stracić sensu proporcji, tylko w roku 2009, 740 milionów rezydentów naszej planety zmieniło swoje rodzime (wewnątrz kraju) miejsce zamieszkania, czyli masowe migracje międzynarodowe to tylko niewielki procent migracji wewnętrznych.

Z czasem stajemy się coraz bardziej przestrzennie mobilni

Roczne przepływy migracyjne są trudne do oceny, jeśli przyjmiemy powyższą (długookresową i retrospektywną) definicję migracji. Tylko część osób przestrzennie mobilnych przekształca się w permanentnych emigrantów i imigrantów; stąd szacunki przepływów osób mobilnych nie przekładają się jednoznacznie na zmiany populacji (zasobów) różnych kategorii migrantów. Na ogół szacunki zasobów migrantów są bardziej dokładne niż szacunki ich przepływów i patrząc na tempo wzrostu tych zasobów można ocenić tempo i skalę rocznych przepływów.

Na przykład w roku 1970 liczbę migrantów międzynarodowych szacowano na ponad 84 miliony (2,3% globalnej populacji); w roku 2000 było ich już ponad 173 miliony (2.8%); a w roku 2020 – 281 milionów (3.6%). Czyli w ciągu 50 lat ich globalny zasób się zwiększył 3,5-krotnie, oczywiście sporo szybciej niż przyrost globalnej populacji (stad rosnący procentowy udział migrantów w całości). Można zatem skonstatować, że jako gatunek Sapiens jesteśmy coraz bardziej przestrzennie mobilni, a rosnąca zamożność świata oraz malejące realne koszty transportu i telekomunikacji ten trend wzmacniają.

Z drugiej strony, patrząc na różnice między populacjami krajów zamożnych, gdzie dzietność jest mała i populacja z czasem się starzeje, i tych niezamożnych, gdzie dzietność jest duża i populacja szybko wzrasta, można by się było spodziewać szybszego tempa przepływów. Tym bardziej, że są one na ogół korzystne dla osób migrujących, krajów przyjmujących migrantów, i nawet krajów ich pochodzenia (o czym za chwilę).

Na przykład, roczne przypływy imigrantów do 35 (relatywnie zamożnych) krajów OECD (międzynarodowej Organizacji Współpracy Ekonomicznej i Rozwoju) podwoiły się z prawie 4 milionów w roku 2000 do około 8 milionów w roku 2018 (tuż przed epidemią Covid-19, która je dość wyhamowała). Słyszymy ciągle o problemach związanych z masowymi migracjami w najbardziej przeciążonych punktach dopływowych (Morze Śródziemne, granica USA-Meksyk), ale ciągle nie jest to skala zniewalająca w odniesieniu do 8-smio miliardowej populacji całego globu i różnic zamożności między bogatą Północą i Biednym Południem.

W 2020 roku USA było głównym krajem przyjmującym imigrantów (51 milionów), przed Niemcami (16 milionów), Arabią Saudyjską (13 milionów), Federacją Rosyjską (12 milionów), i Zjednoczonym Królestwem (9 milionów). Mimo szybkiego tempa rozwoju Chin jako drugiej, po USA, potęgi gospodarczej świata, nie jest to kraj, który przyciąga masowych imigrantów. Od 1970 roku, populacja migrantów międzynarodowych w USA wzrosła czterokrotnie, z 12 milionów w 1970 do 51 milionów w 2020 roku. W Niemczech (to drugi najbardziej popularny kraj docelowy) populacja migrantów wzrosła z prawie 9 milionów w roku 2000 do 16 milionów w 2020.

Jeśli chodzi o kraje pochodzenia emigrantów to, w 2020, 18 milionów wywodziło się z Indii, 11 – z Meksyku, prawie 11 – z Federacji Rosyjskie, 10 – z Chin, ponad 8 (głównie uchodźców) – z Syrii, i około 8 – z Bangladeszu. Około 40 procent wszystkich emigrantów urodziło się w Azji (Polska jako kraj emigracji jest na 12. miejscu z prawie 5 milionami emigrantów.) Jak z tego widać, nawet w największych krajach imigracyjnych, skala przypływów migrantów nie jest zniewalająca, a dla ubogich krajów odpływowych masowa emigracja stwarza możliwości redukcji szybko rosnącej „nadwyżki demograficznej” i szansę na zwrotny strumień przepływów pieniężnych (migrant remittances).

Migracje ekonomiczne

Większość masowych migrantów międzynarodowych stanowią tzw., migranci „ekonomiczni”, dla których głównym bodźcem ich międzynarodowej mobilności są różnice zamożności między krajami pochodzenia migrantów i krajami docelowymi (powiedzmy mierzone różnicami poziomu płac czy dochodu narodowego na głowę mieszkańca). Innymi słowy, szeroko zdefiniowane czynniki ekonomiczne uznane są za główną przyczynę migracji międzynarodowych, gdzie chęć permanentnej poprawy warunków ekonomicznych dla siebie i swoich bliskich jest bodźcem do zmiany kraju zamieszkania nawet jeśli osoby migrujące muszą ponieść związane z tym wysokie koszty emocjonalne, finansowe, rzeczowe, i społeczne.

Oczywiście im większe są różnice zamożności między krajami odpływowymi i przypływowymi tym łatwiej jest uzasadnić wysoki koszt migracji. W roku 2019 szacowano globalną populację międzynarodowych migrantów ekonomicznych na 169 milionów (prawdopodobnie liczba ta się zmniejszyła w roku 2020 z powodu pandemii Covid-19).

Jedną z miar ekonomicznej wagi migracji międzynarodowych są wyżej wspomniane, oficjalnie zarejestrowane przelewy pieniężne migrantów zarobkowych (migrant remittances) z krajów docelowych do krajów pochodzenia migrantów. W roku 2020 migranci zarobkowi przesłali (nominalne) 702 miliardy dolarów amerykańskich (US$) do swoich krajów pochodzenia (w roku 2000 nominalna wartość tych przelewów była US$128 miliardów). Z tego przekazy do krajów biednych i średnio-zamożnych są oceniane na US$540 miliardów, czyli stanowią pięciokrotną wartość oficjalnej pomocy rozwojowej otrzymanej przez te kraje w roku 2020. W tymże roku, ponad US$83 miliardy wartości przekazów pieniężnych przepłynęło do Indii, prawie US$60 miliardów do Chin, niecałe US$43 miliardy do Meksyku, prawie US$35 miliardów do Filipin i niecałe US$30 miliardów do Egiptu. Dla najbiedniejszych krajów świata, takich jak Tonga czy Somalia, przekazy te są równowartością jednej trzeciej całego dochodu krajowego. Dlaczego zatem migracja ekonomiczna jest postrzegana jako „problem” demograficzny i gospodarczy?

Czy masowe migracje ekonomiczne są problemem?

W literaturze ekonomicznej sporo jest teoretycznych rozważań na temat potencjalnie ogromnych korzyści, jakie ogół ludzkości mógłby zrealizować, gdyby tylko państwa narodowe umożliwiły swobodne przepływy wszystkich tych, którzy z powodów „ekonomicznych” chcieliby zmienić swój dotychczasowy kraj zamieszkania. Przestrzennie niemobilne zasoby (takie jak minerały czy pola uprawne) mógłby być lepiej wykorzystane we wszystkich częściach świata, gdyby tylko zasoby przestrzennie mobilne, takie jak kapitał finansowy czy ludzki, miały pełną swobodę przenoszenia się tam, gdzie jest na nie większe zapotrzebowanie i gdzie są lepsze możliwości ich efektywnego wykorzystania.

Zdaniem tych teoretyków, ten niewykorzystany potencjał ekonomiczny przekłada się na biliony dolarów, które metaforycznie leżą u naszych stóp i czekają aż ktoś się wreszcie nad nimi pochyli.

Co więcej, w warunkach nieograniczonej mobilności przestrzennej (pełnej globalizacji), społeczności ludzkie mogłyby się formować w sposób bardziej naturalny, synergetyczny i swobodny wykorzystując możliwości pozytywnej selekcji wszystkich tych z nas, którzy woleliby mieszkać w społecznie spójnych aglomeracjach ludzi o zbieżnych upodobaniach i aspiracjach (tzw. hipoteza Tiebout) raczej niż być zmuszonym do dzielenia swojego życia z przypadkowymi „towarzyszami podroży” w społecznościach uformowanych historycznie i zdeterminowanych losowo (np., w miejscach „losowego przypadku” naszego urodzenia, na które nikt z nas nie ma wpływu przed przyjściem na świat).

Gdyby tylko …, ale jak śpiewał niegdyś Wojtek Młynarski, „miewamy czasem takie sny, ale potem się budzimy i…”. (Choć w optymistycznych latach 1990-tych, kiedy kwitły ekonomiczne koncepcje wolnego światowego rynku dóbr, usług i czynników produkcji oraz pełnej globalizacji gospodarki światowej, teoretyczne postulaty niegraniczonej emigracji i imigracji były częścią pakietu swobód ekonomicznych, który inspirował wielu wolnorynkowych polityków i praktyków (i gdzie sny miały się spełniać)).

Migracyjne realia

Realia migracji ekonomicznych są jednak bardziej prozaiczne i dość odlegle od teoretycznych rozważań na temat wielkich korzyści z pełnej globalnej mobilności wszystkich form kapitału, w tym ludzkiego. Normalnie, państwa przyjmujące migrantów robią to dość selektywnie, tzn. akceptują lub starają się przyciągnąć do siebie tych, którzy zdaniem decydentów imigracyjnych są potencjalnie najbardziej użyteczni (np., migranci młodzi, dobrze wykształceni czy zamożni).

Niechętnie przyjmują (lub wręcz odmawiają prawa wjazdu) tych/tym, którzy postrzegani są jako potencjalny problem ekonomiczny czy społeczny. Dotyczy to nie tylko migracji permanentnej, ale również tymczasowej migracji zarobkowej.

Minęły już czasy, kiedy zamożne, lecz ciągle rozwijające się kraje uprzemysłowione, takie jak Stany Zjednoczone czy Europa Zachodnia, potrzebowały stałego napływu siły roboczej a ich rynki pracy były silnym magnesem dla chętnych, dynamicznych choć często słabo wykwalifikowanych i lingwistycznie ograniczonych imigrantów z biednych części Europy. Druga polowa XIX wieku i spora część XX wieku to okres wielkich przepływów siły roboczej do krajów imigracyjnych takich jak USA, Canada, Australia, Rosja jak również do dawnych europejskich metropolii kolonialnych (np. do Zjednoczonego Królestwa czy Francji, dodajmy tu, że w późnych latach XIX wieku populacja USA rosła trzy razy szybciej niż obecnie głównie dzięki masowej imigracji.) Trudno jednak ten okres romantyzować jako złoty wiek przestrzennej swobody i wolnego wyboru. Nawet w czasach wielkich migracji „za chlebem” do USA, Kanady czy Brazylii, to nie wolnorynkowe ideały tylko silny popyt na pracę imigrantów kształtował skalę, zakres i tempo ich przepływów. Tyle tylko, że duża dynamika migracji często stwarza pozory, iż migrantem może być każdy a bramy wjazdowe krajów imigracyjnych są szeroko otwarte dla wszystkich.

Ten romantyczny sentyment to główny przekaz słynnego wiersza XIX-wiecznej poetki Emmy Lazarus, unieśmiertelnionego na cokole nowojorskiej Statuy Wolności (tu w moim dość wolnym tłumaczeniu):

Daj mi swoje zmęczone, swoje biedne,
Swoje zbite masy tęskniące za wolnością, …
Podnoszę moją lampę by oświetlić im wejście przez (moje) złote wrota! [2]

Migranci chciani i niechciani

Dziś bardziej na miejscu byłyby betonowe słupy graniczne z wmurowanymi tablicami zakazującymi wjazd tym wszystkim „zmęczonym, biednym i zbitym masom” imigrantów szukających utęsknionej swobody w wolnym świecie, którzy coraz częściej muszą przyjechać ze swoją własną „karbidówką” by znaleźć słabo oświetloną, wąską i często zaryglowaną bramę wejściową (o czym więcej w następnym blogu). Nie jest zatem przypadkiem, że migranci zatrudnieni w krajach przyjmujących rozwarstwiają się w dwie duże, choć słabo ze sobą powiązane grupy napływowe.

Pierwsza z nich to szybko rosnąca, kosmopolityczna społeczność dobrze wykształconych i wysoko wykwalifikowanych, jak również geograficznie i socjalnie mobilnych profesjonalistów. Dla tej grupy, wywodzącej się z różnych części świata, wszystkie wrota wejściowe są złote, jasno oświetlone i szeroko otwarte.

Druga grupa to słabo wykwalifikowani i wykształceni imigranci z niezamożnych krajów Azji, Afryki, Ameryki Łacińskiej czy południowo-wschodniej Europy. Dla tej grupy drzwi wejściowe są ciemnie, wąskie i otwierają się z trudem, często tylko pod naciskiem zbitych mas biednych i zmęczonych „nielegalnych uchodźców”, których masowo przerzucają quasi-kryminalne sieci „szmuglerów ludzi”. Mimo to, dla sporej części tych migrantów, praca niewykwalifikowana, o niskim statusie społecznym, w „lukach demograficznych” na rynkach pracy krajów zamożnych jest często jedyną szansą realizacji bardziej ambitnych aspiracji ekonomicznych i społecznych dla siebie i swoich bliskich.

I tak chyba było zawsze: kiedy pierwsze pokolenie migrantów ekonomicznych podróżowało „za chlebem”, drugie miało już szansę na powolną wspinaczkę w górę stromej drabiny społecznej, a czasami nawet na szybki przejazd ruchomymi schodami na wyższe piętra ekonomicznego sukcesu i społecznej akceptacji. W przeciwieństwie jednak do tej pierwszej, uniwersalnie preferowanej grupy migrantów profesjonalnych, którą wszystkie kraje starają się przyciągnąć do siebie, ta druga grupa, choć jest de facto potrzebna na rynkach pracy krajów przyjmujących, przyjeżdża z przysłowiową „czapką w ręku” i jest często postrzegana jako społeczne, kulturowe i ekonomiczne zagrożenie dla autochtonów, przede wszystkim dla tych najmniej aspiracyjnych, przestrzennie „zasiedziałych” i słabo wykwalifikowanych.

Podobnie, niedawno przybyli, ale już „zakorzenieni” imigranci, są równie niechętnie nastawieni do kolejnych fal migracyjnych, z którymi trzeba dzielić rynki pracy, dostęp do szkół, mieszkań i świadczeń społecznych. Nic wiec dziwnego, że poparcie społeczne dla kolejnych fal nowych przybyszów jest dość nierówne i często niespójne nawet w tradycyjnych krajach imigracyjnych takich, jak USA, Kanada czy Australia (sondaż opinii społecznej w Australii w lutym 2023 pokazał, że prawie jedna trzecia respondentów uważa, że skala nowej imigracji powinna być obniżona, a ponad 80 procent obciąża nowych imigrantów odpowiedzialnością za zbyt wysokie ceny nieruchomości i brak dostępnych mieszkań do wynajęcia).

Korzyści i zagrożenia

Trudności wydają się piętrzyć raczej niż maleć w krajach przyjmujących migrantów. Wszystkie korzyści związane z wypełnianiem „luk” demograficznych na rynkach pracy są raczej krótkookresowe, jeśli nie ma mechanizmów pozwalających na skuteczną absorpcję imigrantów w struktury społeczne kraju przyjmującego. Brak takich mechanizmów szybko prowadzi do wyalienowania drugiego pokolenia imigrantów i ogólnego rozczarowania krajem przyjmującym. Jak pokazuje przykład Francji, gdzie masowa imigracja z dawnych posiadłości francuskich w Afryce Północnej (np. z Algierii) stworzyła zamknięte getta imigranckie, procesy integracyjne wymagają dwu- czy trzypokoleniowego wysiłku i muszą być podparte poważnymi inwestycjami w szkolnictwo podstawowe, średnie i zawodowe. Tego na ogół brak.

Co więcej, brak jest jasności jak „prawa ludzkie autochtonów” powinny być porównywalne z „prawami ludzkimi imigrantów”. Prawa tych ostatnich są często podkreślane jako ogólnoludzkie prawo do emigracji i imigracji, a próby regulacji skali i tempa ich przypływów są postrzegane jako przejawy szowinistycznego barbarzyństwa. Z kolei autochtoni domagający się zachowania tradycyjnych społeczności i kultur krajów przyjmujących są traktowane jako polityczni i społeczni troglodyci, którzy nie chcą zaakceptować imperatywów współczesnego multilateralizmu i multikulturalizmu oraz przyjąć kolektywnej winy za wszystkie historyczno-imperialistyczne „grzechy” krajów europejskich czy USA. Jak zauważył profesor Henry Ergas, australijski komentator ekonomiczny i społeczny, „nie jest prawdą, że tylko te kraje mają monopol na wszelkie historyczne grzechy ludzkości, jest natomiast prawdą, że tylko te kraje mają monopol na poczucie winy w tym względzie”.


[1] Jednym z moich obszarów zainteresowań badawczych są migracje międzynarodowe. To jest pierwszy z dwóch blogów na ten temat. Dziękuję mojej żonie Halszce za korektę najgorszych ekscesów mojej polszczyzny i logiki.

[2] Give me your tired, your poor,
Your huddled masses yearning to be free, …
I lift my lamp beside the golden door!