Wojciech Bonowicz, poeta, publicysta, czterokrotnie nominowany do Literackiej Nagrody Nike; w 2002 roku za biografię „Tischner”, w 2007 za tom wierszy „Pełne morze” oraz za „Echa” w 2014 roku. Tomik poezji „Druga Ręka” otrzymał nominację w 2018 roku. Wojciech Bonowicz od wielu lat współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym” oraz miesięcznikiem „Znak”. W Rzeszowie gościł 5 grudnia 2018 r., prowadził spotkanie z profesorem Bralczykiem i Michałem Ogórkiem pod hasłem „Sztuka rozmowy”, zorganizowanym przez WSIiZ w ramach cyklu „Wielkie pytania w nauce”.

Magda Louis – „Druga ręka”, tomik poezji nominowany do Literackiej Nagrody Nike, to prezent dla siebie i dla świata w swoje 50-te urodziny?
Wojciech Bonowicz – Kiedy zacząłem tę książkę układać i o niej na poważnie myśleć, zdałem sobie sprawę, że zbliżam się do pięćdziesiątki i jest to moment, kiedy człowiek inaczej pewne rzeczy postrzega i odczuwa. Sprawy bardzo proste w uchwyceniu, że kiedyś szedłem do tramwaju 2 minuty, a teraz idę 5 minut, ale dalej mi się wydaje, że jestem młody i silny, bo w głowie nic się nie zmieniło. Z drugiej strony przyszło też poczucie siły, bo człowiek dużo teraz wie, wiele doświadczył, dużo rzeczy widział, wielu ludzi wysłuchał, nie jest już taki głupi i porywaczy, czy taki głupi, żeby być porywczym.

ML – Dużo przeżył, wiele osób spotkał, czas dokonany, kiedy zaczął romansować Pan z przeszłością?
WB – Ja się zawsze przeszłością interesowałem. Mój ojciec był człowiekiem, który w każdej sytuacji szukał kontekstu historycznego. Pamiętam taki moment, kopiemy działkę, wyrywamy chwasty, a ojciec nagle zatrzymuje się i mówi; a wiesz, synu, że te pola należały kiedyś do Bazyliki Mariackiej… Wychowałem się w domu, w którym mówiło się o tym, że każde miejsce ma historię, z każdego miejsca wypromieniowuje jakaś przeszłość, więc nieuchronnie wchodzisz w te same koleiny. Odkąd zacząłem pisać stało się dla mnie ważne, żeby spłacać dług tym wszystkim, od których czegoś się nauczyłem.

ML – Komu? Kto był tym najważniejszym?
WB – Nie da określić kto był najważniejszy. Na pewno ci poeci, których poezja była obecna u mnie w domu gdy byłem dzieckiem, Broniewski, Gałczyński, Tuwim, ważni dla mojego ojca, a dla mnie samego… chyba poeci, którzy pojawili się po II wojnie światowej, Różewicz, Herbert, Białoszewski, Miłobęcka, podglądałem niejako tę generację. Potem oczywiście moi współcześni, pokolenie Brulionu.

ML – Podglądał Pan, żeby dorównać?
WB – Dorównać, raczej nie. Kiedy spotykam się z czymś wybitnym, z czymś, co mnie poruszyło, czuję potrzebę odpowiedzi na to, niekoniecznie w tym stylu w jakimś ktoś pisze, ale po swojemu. Każda wybitna twórczość ma takie niewidzialne haczyki, które nas łapią, łapią naszą uwagę i nie dają jej spokoju.

ML – Podglądać, odpowiadać, ale nie naśladować.
WB – Bardzo często się po prostu nie da. Na przykład nie da się pisać tak jak Miron Białoszewski, od razu będzie widać, że to jest „jak Białoszewski”.

ML – Pokolenie powojenne pisze wiersze o codzienności, ta codzienność mocno została wciągnięta do poezji, nagle została doceniona? Uczestniczenie w codzienności stało się ważne?
WB – Mało efektowna codzienność, moment nudy może być czymś interesującym dla twórcy.

ML – Codzienność… terapia codziennością. Poradniki psychologiczne podpowiadają, że na okiełznanie lęków jakie nas gnębią, najlepsze jest przykucie swojej uwagi do czynności, jaką wykonujemy w danej chwili, skoncentrowanie się na tu i teraz, żadnych wyjazdów w przeszłość czy przyszłość.
WB – Tak, stara mądrość góralska i ludowa – jak nie wiesz, co robić to se siendnij. Nie biegaj, nie ganiaj, uspokój, poczekaj, przeczekaj, bo za chwilę przyjdzie nowy ogląd tej sytuacji. Współczesna poezja lubi skupić się na danym momencie…

ML – Mogę taki moment? Z Pana wiersza.

„dzień dobry” mówię, choć widzę tylko wózek z bielizną,
„dzień dobry odpowiada, choć widzi tylko wózek z bielizną.

WB – To jest opowieść o tym jak ludzie są dla nas niewidzialni, a przecież są. Pracowałem kiedyś jako sprzątający w hotelu i byłem dla gości niewidzialny, potem byłem po drugiej stronie i bardzo się starałem, żeby nie traktować tych ludzi jak niewidzialnych.

ML – Kiedy zdarza się taki moment, robi Pan notatki, zapisuje Pan chwilę?
WB – Właśnie nie, bardzo rzadko udaje mi się zapisać coś od razu, raczej jak powraca we wspomnieniu, przefiltrowany.

ML – Zatrzymajmy się więc na chwilę przy słowach. Nie pisze Pan poezji uroczystej, sam Pan powiedział kiedyś – Nie potrzebuję nowych nazw na stare rzeczy. Nie potrzebuje Pan wymyślnych słów, żeby opisać proste sprawy, chyba tak wszyscy wolimy, przecież nasze myśli nie są ubrane odświętnie, przeważnie chodzą po naszej głowie „po roboczemu”.
WB – To jest dosyć subtelna sprawa, nie mogę powiedzieć, że jestem niechętny językowi uroczystemu, kiedy słyszę jakiego języka używa się czasem w mediach czy na ulicy, chciałbym, żeby ktoś się upomniał o jakąś elegancję języka. Z drugiej strony uważam, że poezja powinna być w jakiś sposób solidarna z językiem ulicy, każdy człowiek jest przecież chodzącą mową, jest inny, trzeba nauczyć się uważności, zwrócić uwagę na drobiazgi, na te momenty, które nam umykają.

ML – Bo trwają zbyt krótko i nie mają dobrej nazwy?
WB – Tak. Jest bliskość, ale jeszcze nie można jej nazwać miłością, jest jakiś zachwyt, ale jeszcze nie zauroczenie. Jest cała sfera życia, która domaga się opisu.

ML – A język polski na to pozwala?
WB – Pozwala, ale nie można się posługiwać pojęciami, tylko trzeba szukać obrazu.

ML – Jest Pan na Instagramie?
WB – Nie (śmiech), dlaczego Pani pyta?

ML – Ponieważ pisze Pan pięknie i krótko.

„Można się było poparzyć” mówi o spotkaniach z kimś za kim jeszcze tęskni.

WB – Ograniczenie liczby znaków nie zawsze jest dobre, przykład Twitter, jest do dyspozycji zbyt mało miejsca i nie wszyscy potrafią w takiej małej przestrzeni coś rozsądnego napisać. Ja nie twittuję.

ML – Co Pana ostatnio poruszyło?
WB – Scena, której byłem świadkiem. Obserwowałem taką trójkę, matka i dwoje małych dzieci. Matka była niezwykle wulgarna, zwracała się do nich przemocowo, ale te dzieci były piękne i delikatne w relacjach między sobą. Dziewczynka trochę popłakiwała, a jej nieco starszy brat, scałowywał jej łzy z policzków, bardzo podstawowa czułość jaka się pokazała, obraz który zawierał wszystko, rodzaj słodyczy, goryczy, okrucieństwa. Wyobrażam sobie, że ich życie codziennie nie jest piękne, ale była w nich siła wzajemności, bronili się czułością wobec siebie.

ML – Zostając przy temacie dzieciństwa. Czy fakt, że urodził się Pan i dorastał w Oświęcimiu, w cieniu fotografii z obozu zagłady, pomrocznił Pana poezję?
WB – Dorastałem w latach 70-tych, o II wojnie światowej mówiło się wtedy w telewizji bardzo dużo, jako dziecko byłem ciekawy, więc kiedy padało słowo „Oświęcim”, leciałem do telewizora, a tam stosy martwych ciał, druty, ogniska. Dość szybko nauczyłem się czytać i podbierałem z półki ojcu książki, z których dowiadywałem się coraz więcej, a taka wiedza oczywiście dziecku nie pomaga.

ML – Zostało do dzisiaj?
WB – Myślę, że tak. Ta wiedza zdecydowała o moich późniejszych wyborach, także być może miała wpływa na to, że się zająłem poezją oraz fakt, że moje życie jest bardzo związane z osobami niepełnosprawnymi intelektualnie, z walką o ich godność, wiele moich zaangażowań społecznych jest związanych z godnością po prostu, z pracą na rzecz dialogu, pokoju. To wszystko gdzieś tam u źródła ma zderzenie z Oświęcimiem.

ML – A Oświęcim to nie jest miasto jak każde inne.
WB – No nie, kiedyś mówiło się tylko Oświęcim, potem zaczęto używać słowa Auschwitz, nastąpiło rozdzielenie i czujemy się trochę bezpieczniej, bo mówimy Auschwitz, to jest oddzielone od naszego życia. Tu przyszli inni i zrobili to i to jest prawda, ale zrobili to jednak w środku naszego świata. Ta chmura się ciągle nad tym unosi. Teraz mam poczucie, że uczyniliśmy krok wstecz, odmawiamy wyciągania wniosków z tego, co się stało. Ludziom się wydaje, że wprowadzanie do polityki na przykład języka agresji, to jest taki niewinny zabieg, teatr, że przecież nie chodzi o to, żeby zabijać, ale wiemy z historii jak łatwo jest przejść do faktycznej, fizycznej eliminacji jeśli tak się złożą okoliczności, oby nie…

ML – W przeszłości te okoliczności, o jakich Pan mówi, złożyły się więcej niż raz, więc istnieje prawdopodobieństwo, że to się powtórzy. Uparci jesteśmy, pamięć szwankuje, nie chcemy się uczyć od zapłakanej Matki Historii.
WB – Jeżeli wojna nie była ostrzeżeniem, to co będzie?

ML – Zanim zamkniemy tą rozmowę i Panu podziękuję za tę godzinę, jaką mi Pan poświęcił, chciałam zapytać Pana o zdanie na temat przygnębiającego stanu czytelnictwa w Polsce. Diagnozę mamy – jest źle, recepty wypisane, jednak wciąż jest jak było. Dlaczego? Co musi się stać, żeby statystyczny Polak zaczął czytać?
WB – Na każdym etapie edukacji, wszelkimi metodami można ludzi wciągać w dyskusję o książce, robią to Skandynawowie, Niemcy… podoba mi się to, co robią Niemcy, tam nauczyciel zawsze chodzi z książka pod pachą, nawet nauczyciel WF-u, jak wychodzi biografia Roberta Lewandowskiego, nauczyciel przynosi tą nowość na lekcje i mówi, poczytajcie sobie jak chcecie dowiedzieć się czegoś więcej o tym człowieku, ja właśnie przeczytałem. U nas nie działa przykład, nasi politycy nie chcą być fotografowani na tle książek, nie cytują pisarzy, nie przywołują książki, jakby była obciążeniem politycznym. Jeśli nie pojawi się grupa ludzi, którzy to spróbują przełamać, artystów, publicystów, polityków, choć musi być to połączone z pomysłem edukacyjnym, bo samo pojawienie się na plakatach nie wystarczy, to nigdy nie będzie lepiej. Chodzi o to, żeby połowa społeczeństwa czytała chociaż trochę.

ML – Jedną książkę rocznie?
WB – Powiedzmy dwie.

ML – Dziękuję.